sobota, 23 kwietnia 2011

warszawski Chopin, krakowska pizza.

Długo mnie nie było, ale też specjalnych powodów do pisania nie było. Filmy ostatnimi czasy oglądam wyłącznie na komputerze, książek, niezwiązanych z moją pracą, nie czytam, chociaż już od jakiegoś czasu strasznie korci mnie napisanie o Murakamim, którego książki pochłaniają mnie (tak tak nie ja je pochłaniam - w tym przypadku jest zdecydowanie na odwrót ), ale nie do końca czuję się osobą kompetentną, aby oceniać jego twórczość, gdyż przeczytałam zaledwie kilka książek. Ale o tym kiedy indziej! 
Tak więc jedynymi rzeczami sensownymi do napisania są chyba wrażenia z mojego weekendowego pobytu w Warszawie. Muszę stwierdzić, że przekonuję się do tego miasta, im częściej jestem tam, tym bardziej mi się podoba. I nie piszę tego w sensie stereotypowym, że mieszkam w Krakowie to nie podoba mi się Warszawa, bo jedno gryzie się z drugim. Nie! Nawet nie pochodzę z Krakowa, także takie uprzedzenia są mi zupełnie obce. Ale bardziej wolałabym się skupić na tym, że wybrałam się do Muzeum Fryderyka Chopina. Oczywiście jedyne, co słyszałam to ochy i achy, jakie to ono jest fajne i w ogóle takie interaktywne. Jako, że pamiętam, że zachwycona byłam Muzeum Powstania Warszawskiego, także spodziewałam się, że naprawdę mnie zachwyci. No i co... zawsze tak jest, napalę się na coś, a później jest lipa. Po pierwsze nie ma tak, że sobie przyjdę i kupię bilet i wejdę do środka. O nie! Przyszłam i dowiedziałam się, że albo przyjdę za 4h to wejdę albo na następny dzień. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że nie można dokonywać rezerwacji przez telefon i spontaniczny wypad do muzeum w tym wypadku odpada. Kolejna rzecz, która nie przypadła mi do gustu to jest to, że muzeum oferuje broszurki, ulotki związane z Fryderykiem...tylko wyłącznie w języku chińskim, tudzież japońskim (niestety nie odróżniam). No chyba, że ja nie widziałam, chociaż wątpię, bo nie byłam sama, także poszukiwania były potrojone, albo w tamtym czasie po prostu ich brakowało. Ale dobra przejdę już do samego środka, to tak, żeby nie było, że nic mi się nie podobało, to podobały mi się niektóre wnętrza, pięknie zagospodarowane, następnie muzyka Chopina, która jest wszędzie. Podoba mi się pomysł, który ktoś kiedyś miał na to muzeum, ale którego wykonanie jest po prostu kiepskie. Wchodzę i nie wiem, gdzie mam iść, na górę, na dół, w prawo czy w lewo - co w tym wypadku ma znaczenie. Lepsze oznakowanie zdecydowanie przydałoby się. 
Hmm..rozumiem, że muzeum chcę się pochwalić swoją ogromną kolekcją listów,j akie zachowały się, a to wysyłanych przez Fryderyka, albo do niego, ale wolałabym dowiedzieć się jakiś konkretów, które będę pamiętała po wyjściu z muzeum. Zresztą mam opory przed czytaniem cudzej korespondencji :P A propos właśnie tych konkretów to obawiam się, że osoba, która ma znikomą wiedzę na temat Chopina, po wyjściu z muzeum oprócz tego, że będzie umęczona, dowie się niewiele więcej. Szczerze powiedziawszy, te wszystkie wadliwe bajery, które miały być fajne, a które w efekcie nie chodziły tak jak powinny, których było tak dużo, że odechciewało się ich słuchać i oglądać, po jakiś czasie tak mnie zirytowały i zniechęciły, że najchętniej w tamtym momencie wyszłabym z tego muzeum. Zresztą chyba jestem tradycjonalistką i wolę klasyczną formę muzeum + te wszystkie interaktywne aplikacje, niż przede wszystkim aplikacje, a muzeum to jest tylko i wyłącznie z nazwy. Ale może się mylę i ktoś ma inne odczucia? A może trafiłam na jakiś kryzysowy moment w tym muzeum, gdzie prawie nic nie chodziło tak jak powinno? 

Odnośnie mojego wspólnego z P. testowania lokali w Krakowie to wybraliśmy się do Fabryki Pizzy. Jako, że P. uważa się za konesera pizzy i największego specjalisty w tej dziedzinie, to znowu padło na kuchnię włoską. Ceny pizz bardzo przyzwoite, wnętrze dość ciekawe, pomimo swojej prostoty. Jedno ale, co do ustawienia stołów, to można nie dość, że podsłuchać rozmowy sąsiada i z lewej i z prawej, to nawet podebranie czegoś z talerza nie byłoby trudnym zadaniem ;) Zdecydowałam się na pizze Brok'ser z brokułem, serem camembert, szynką i czosnkiem - w standardzie jest także cebula, ale ja jej z reguły nie jadam. P. zaś zamówił Kurczak Sołtysa z kurczakiem, cebulą, pieczarkami, czosnkiem i papryką. No i generalnie pizze wyglądały pięknie i apetycznie. Były baaaaardzo sycące...jeśli chodzi o składniki to było na prawdę w porządku, ale to ciasto faktycznie było fatalne. Ja nie wiem, co to było, jak dla mnie połączenie jakieś macy ryżowo-niewiadomojakiejś z po prostu niedopieczonym ciastem, no i jak początkowo próbowałam bronić tej pizzy, to później zwątpiłam. No i smak mógłby być jakiś taki bardziej wyraźniejszy, bo był troszkę smętny. 

niedziela, 3 kwietnia 2011

Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł.

Wczoraj, w końcu udało mi się wybrać do kina na Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł. I to nie byle jakiego kina, otóż do kina studyjnego Agrafka w Krakowie. I jest świetna opcja, ponieważ kiedy para zepnie się agrafką za dwa bilety płaci się 19 złoty, czyli o parę złoty mniej, niż za dwa bilety ulgowe. Polecam!


Ale wracając do filmu to jest to wierna ekranizacja tego, co działo się na Wybrzeżu w roku 1970, kiedy manifestanci wyszli na ulicę, aby zastrajkować przeciwko podwyżkom cen żywności, tuż przed świętami Bożego Narodzenia i zostali w sposób bardzo brutalny spacyfikowani. Film zaczyna się jednak rok wcześniej, kiedy zostają pokazane losy rodziny Drywa i jak się pewnie domyślacie głowa rodziny, czyli Brunon pracuje w stoczni. Nie będę tutaj opisywać historii, bo nie w tym sens, chodzi o wrażenia.


Generalnie już dawno nie widziałam tak dobrego polskiego filmu, co prawda szłam z przeświadczeniem, że jeśli był tak rozreklamowany to pewnie okaże się kolejną klapą (coś a'la Sala samobójców), ale właśnie nie! Pozytywnie się zaskoczyłam, film jest mocny, poruszający, ale nie chodzi w nim o użalanie się, wylewanie morza łez, przeklinanie wroga. Jest właśnie taki nie na siłę, ale jest naprawdę dobry. Bardzo mi się podobała postać Brunona (Michał Kowalski) i Stefani (Marta Honzatko), a także rewelacyjnego Piotra Fronczewskiego, który w filmie wcielił się w postać Zenona Kliszko. Na pewno fajne było ukazanie sytuacji od wielu stron: strajkujących, rodziny Brunona, partii i strony zwykłego mieszkańca Wybrzeża. 
Scenami, które na długo zapadną mi w pamięć jest zdecydowanie przemarsz przez ulicę manifestantów, którzy nieśli ciało zabitego i pogrzeb, kto oglądał ten wie, o czym piszę, a kto nie oglądał to nie będę zdradzać szczegółów. A wracając jeszcze do postaci zabitego, niesionego ulicami Gdyni, to jest to właśnie Janek Wiśniewski, który tak naprawdę nazywał się Zbyszek Godlewski. Jest on właśnie bohaterem Ballady o Janku Wiśniewskim (bardzo podobała mi się wersja Kazika), jednak autor tekstu - Krzysztof Dowgiałło - pisząc go nie wiedział ,jak ma na imię ten młody chłopak i nazwał go właśnie tym imieniem i nazwiskiem. 
Bardzo serdecznie polecam ten film! :)

sobota, 26 marca 2011

Seks w wielkim mieście

Dzisiaj po raz pierwszy obejrzałam film Seks w wielkim mieście, ba! muszę nawet zauważyć, że nigdy nie zdarzyło mi się nawet obejrzeć ani jednego odcinka tego serialu ;) Jakoś szczególnie kiepsko się z tym nie czułam, no ale skoro nadarzyła się okazja, a dzisiejszy wieczór należał zdecydowanie do tych leniwych i nudnawych, postanowiłam, że obejrzę! Oczywiście uprzedziłam się, żeby nie było już na samym początku, ale okazało się, że źle nie było:)


Moim zdaniem jest to taka typowa babska komedia, dla wyjaśnienia ukazuje on historie czterech przyjaciółek. Każda z nich jest zupełnie inna (oprócz tego, że wszystkie są nowoczesnymi, wyzwolonymi kobietami), przeżywa inne rozterki, jest na różnych etapach związku, ma zupełnie rozbieżne problemy. Główna bohaterka - Carrie Bradshaw (Sarah Jessica Parker)- postanawia zamieszkać ze swoim wieloletnim partnerem - Mr Big (Chris Noth)- jednak oprócz tego decydują się na małżeństwo. Carrie pochłonięta przygotowaniami do ślubu nie zauważa, że jej ukochany zaczyna mieć coraz większe wątpliwości. Zaś co do reszty kobiet to Samantha (Kim Cattrall) ma problem taki, iż generalnie ma młodszego kochanka, który nie spełnia jej seksualnych oczekiwań, jest przeciwniczką małżeństw i coraz więcej czasu spędza na obserwowaniu swoich sąsiadów podczas ich uniesień ;) Miranda (Cynthia Nixon) ma ustabilizowane życie, męża, dziecko i jest strasznie zapracowaną kobietą, aż tu nagle niespodziewanie okazuje się, że jej mąż ją zdradził, a ona nie potrafi mu wybaczyć. Charlotte (Kristin Davis) jest chyba najnormalniejsza z nich wszystkich, również ma męża, adoptowaną córeczkę, ponieważ sama nie może zajść w ciążę. 
Punktem zwrotnym filmu jest moment kiedy ślub Carrie i Mr Big'a zostaje odwołany, ale co tak naprawdę się stało i jak ułożą się losy Carrie i jej przyjaciółek? Tego nie zdradzę, a to dlatego, że czasami i taki film warto zobaczyć :)


Co mi się podobało w filmie? Na pewno fajne było to, że w przeciwieństwie do wielu takich komedii postać głównej bohaterki nie przysłaniała całej historii, a uważam, że w tym przypadku była to historia czterech kobiet, a nie tylko Carrie. Nie było ciągłego ględzenia, użalania się, raczej fajna, wartka akcja. Trzeba przyznać, że stroje bohaterek były rewelacyjne, była to czysta praktyka jak wyglądać dobrze, na czasie i z klasą. No i przede wszystkim ta garderoba! Nie obraziłabym się, gdyby mój mężczyzna zrobił mi taki prezent :)

piątek, 25 marca 2011

Powrót wakacji

Genua. Włoskie lato to zdecydowanie bardzo spokojny, ale moim zdaniem dobry film. Przedstawia on historię mężczyzny (Colin Firth), który po tragicznej śmierci swojej żony decyduję się na przeprowadzkę (początkowo na kilka miesięcy) wraz ze swoimi córkami do Włoch, a konkretniej rzecz ujmując do Genui. Najmłodsza córka Mary, dość zamknięta w sobie, ale bardzo mądra i bystra dziewczynka obwinia siebie o śmierć swojej mamy, której postać ją nawiedza. Starsza - Kelly- postanawia korzystać z wszelkich uroków życia, jakie oferuje jej nadmorska miejscowość. Film ukazuje relacje, między siostrami, skrywanym żalem, odrzuceniem oraz problemem owdowiałego mężczyzny, który próbuje na nowo ułożyć sobie życie.


Film faktycznie nie ma specjalnych zwrotów akcji, ale ukazuje zwykłą historie, która może spotkać każdego z nas. Skupia się na emocjach, relacjach. Ja osobiście naprawdę lubię go oglądać. Do tego piękne krajobrazy, labirynty uliczek, no i ciepłe morze...:) A no i nie polecam go osobom, pragnących jakiś niesamowitych wrażeń.

środa, 23 marca 2011

Karta na plus, restauracja (raczej) na minus

W ostatnim czasie jedyne, co oglądam to Magia kłamstwa, a konkretniej drugi sezon, który baaaaardzo polecam :) Jednak dzisiaj będzie o czymś innym...
O ile się nie mylę to nie wspominałam o tym, że jestem szczęśliwą posiadaczką tzw. Karty na Plus. Co do szczegółów to możecie sobie poczytać na ich stronie. Co ciekawe większość restauracji, knajpek, pubów oferuje świetną promocje, bowiem kupując jeden produkt, drugi o tej samej, bądź niższej cenie dostaje się za 1zł. Oczywiście najbardziej odczuwalne jest to w przypadku restauracji, kiedy taka prawda za drugie danie płaci się prawie, że nic. Niektóre lokale oferują rabat, ale jeśli jesteście zainteresowani wejdźcie na ich stronę i dowiedźcie się szczegółów. Oczywiście karta obejmuję obszar Krakowa i okolic, można z niej korzystać przez rok czasu.

No i właśnie a propos tego byłam sobie z P. w jednej restauracji, a konkretniej mówiąc w  Trattoria Mamma Mia. Jak pewnie się domyślacie serwowane są tam dania kuchni włoskiej, czyli mojej ulubionej, a z racji tego, że ulubionej to też są nieco większe moje wymagania. No i właśnie tu zaczął się problem...
Jako, że uwielbiam wszelkie makarony postawiłam na danie Canelloni con Ricotta e Spinaci. Jak zapewne dobrze domyślacie się było to nic innego jak makaron - rurki, w środku wypełnione zmieszanym szpinakiem z serem ricotta. Całość polana była sosem beszamelowo-pomidorowym i zapiekana serem. Zapomniałam dodać, że podobnie jak uwielbiam makarony, tak samo przepadam za szpinakiem, a każdy kto lubi szpinak dobrze wie, że aby był smaczny musi być wyśmienicie doprawiony przyprawami, tudzież czosnkiem. Wyszło tak, że szpinak przypominał swoim wyglądem pastę do zębów i był nijaki, czyli ani niedobry ani dobry :) Makaron mógłby być nieco bardziej al dente, bowiem rozpadał się, co w przypadku rurek nadziewanych było nieco denerwujące. No i do tego ten sos, który zabijał cały smak szpinaku. Był dobry, ale było go po pierwsze za dużo, po drugie był za bardzo pomidorowy. Więc generalnie szału nie było, ale może komuś by  bardziej smakowało. Zaś co do pizzy mojego P., to wziął Valentino, z boczkiem, pieczarkami, cebulą. Prezentowała się nie za dobrze, ciasto było za cienkie (ba! nawet bardzo cienkie), przez co nie utrzymywała zawartości i jak dla mnie za mało chrupiące. Ogólnie nie smakowała źle, chociaż za dużo było boczku, a pieczarki nie były przysmażone, co wydaję mi się byłoby lepsze. Ale wino było niczego sobie! :)

Co do samej restauracji to znajduję się na ulicy Karmelickiej, niedaleko Teatru Bagatela, czyli tuż obok rynku krakowskiego. Jakoś szczególnie klimatyczna nie jest, na randkę się nie nadaje, raczej na zwykły obiad lub spotkanie ze znajomymi, chociażby przez to, że część stolików jest tuż obok siebie, także można zobaczyć, co tam ciekawego ma na talerzu sąsiad :) Na plus na pewno można zaliczyć to, że nie czeka się długo na realizację zamówienia, ceny nie są wygórowane i jest duży wybór potraw.

poniedziałek, 14 marca 2011

Czarny łabędź

Czarnego łabędzia oglądałam jakiś czas temu i do tej pory trudno dokładnie mi określić, czy tak właściwie podobał mi się czy nie (chociaż raczej podobał). Jednak nawet pomimo tego za jakiś czas chętnie obejrzałabym go raz jeszcze :)
Świetnie zagrała Natalie Portman, ale nie pasowała mi do niej rola Niny. Nie wiem dlaczego, ale ta jej kruchość i łagodność była jakaś taka sztuczna. Zdaję sobie sprawę, że minęły lata, ale Portman pasuje mi właśnie do takich wyraźnych, charakternych ról, jak rola Matyldy w Leonie zawodowcu. Jednak uważam, że słuszne było przyznanie jej Oscara, chociażby za to, że jak sama mówiła do roli przygotowywała się rok na ciężkich treningach.

Nina jest baletnicą, która tak jak chyba każda dziewczynka ćwicząca balet, pragnie zagrać główną rolę w przedstawieniu. Niebawem nadarza się okazja, gdyż zostaje wystawione "Jezioro łabędzie". Poszukiwania do roli królowej łabędzi ruszają pełną parą, gdyż poprzednia solistka - Beth, z racji  generalnego nie radzenia sobie z życiem, odchodzi z baletu. (Wydaję mi się postać Beth miała być dla Niny przestrogą ) Rola tym bardziej jest skomplikowana, gdyż baletnica, która ją zdobędzie odegra rolę zarówno "Białego Łabędzia", jak i "Czarnego łabędzia", o mrocznym charakterze. Nina początkowo nie radziła sobie z postacią czarnego łabędzia, jednak w momencie pojawienia się nowej dziewczyny w balecie - Lily- wszystko zaczyna się zmieniać. 

No i właśnie tu pojawia się problem...bo ja do dzisiaj nie wiem, o co dokładnie tam chodziło. Na pewno miała wizję, które moim zdaniem były świetne, bo w kinie wystraszyłam się nie raz (chyba najbardziej podobało mi się ten motyw z wanną, chociaż był przewidywalny). Chociaż to, że wystraszyłam się nie jest niczym dziwnym, ale ostatnim razem w kinie tak podskakiwałam na krześle chyba w liceum na remake'u "Omenu" :) Podobało mi się też jak zaczęły jej wyrastać te piórka i wyłamywały jej się nogi i też to jak tańczyła i zaczęła zmieniać się w łabędzia, także to było naprawdę bardzo fajne. A te sceny kiedy mi wydawało się jedno, a okazywało się, że tak naprawdę tego nie było, jak śmierć Lily, były jak dla mnie taką grą reżyserską z widzem - pstryczkiem w nos. No i jak tak zaczęłam wymieniać to chyba jednak przekonuję się do tego filmu :)

Pamiętam też, że na początku denerwował mnie strasznie rozedrgany obraz. No i jeszcze mogę dodać, że Mila Kunis (Lily) jest w porządku aktorką i w przeciwieństwie do Natalie Portman idealnie pasowała do swojej roli o!

niedziela, 13 marca 2011

Doskonały Leon zawodowiec

Postanowiłam, że napiszę na świeżo - właśnie miałam tą przyjemność, że znów, po wielu latach obejrzałam Leona zawodowca. I kompletnie mnie nie zawiódł, ba! można by rzec, że na nowo mnie uwiódł :) Zdecydowanie należy do kategorii ulubionych, które się nie nudzą.


Jest to historia Leona - płatnego mordercy, który przyjmuje pod swoją opiekę Matyldę, dziewczynkę której cała rodzina zastała wymordowana. Leon jest dość specyficznym człowiekiem, śpiącym na siedząco w fotelu, nie umiejącym czytać ani pisać, ale co najważniejsze mającym bardzo dobre serce. W filmie obserwujemy relacje rodzące się między tą dwójką, czego lepiej nie opisywać, aby jej niepotrzebnie nie spłycać. Matylda postanawia zemścić się na mordercy jej brata, dlatego też przyjmuje parę lekcji ze "sprzątania" od Leona. W zamian za to opiekuje się nim, sprząta, pierze, a przede wszystkim obdarza go uczuciem, które jest dla niego niewątpliwie obce. Jak kończy się ta historia? Tego nie zdradzę, ponieważ nie wyobrażam sobie, aby Leona zawodowca móc nie znać. Polecam bardzo!

Do tego wszystkiego świetna rola zarówno Jeana Reno, Natalie Portman i Gary'ego Oldmana. Wydaję mi się, że można tak wiele pisać o tym filmie, a i tak nie odda to kompletnie jego klimatu i tych wszystkich emocji, dlatego najlepiej samemu się przekonać :) No i mam straszną ochotę obejrzeć wersje reżyserską, dłuższą o 20 minut, a podobno zawiera wiele ciekawych scen.

sobota, 12 marca 2011

Sala samobójców

Przed kilkoma dniami wybrałam się z P. do kina na Salę samobójców. Szczerze powiedziawszy po tym, jak chwalili go ludzie ode mnie z roku i po tych wszystkich reklamach w telewizji, myślałam, że w końcu mnie coś w polskiej kinematografii zaskoczy. No i zaskoczyło, ale chyba nie tak jak powinno...


Ale od początku. Historia zaczyna się od tego, że ukazuje losy młodego chłopaka - Dominika - który to pochodzi z bardzo bogatej rodziny. Jak wiadomo tam gdzie jest dużo kasy, dziecko i kariera rodziców, tam nie ma zrozumienia (standardowy, moralizatorski motyw). Dominik ma bardzo bogate towarzystwo (oczywiście bardzo zakłamane) i nagle po jednym pocałunku ze swoim przyjacielem Alexem (zostało sfilmowane i wrzucone do neta), okazuje się, że jest gejem. Wyznaje to swoim rodzicom, jednak oni nie przyjmują tego do wiadomości (osobiście dziwi mnie to, bo jak było widać jego rodzice mieli bardzo liberalne podejście do różnych spraw). Dominiki zamyka się w swoim pokoju i nawiązuje kontakt z Sylwią, która chce popełnić samobójstwo i należy do tzw. sali samobójców. I w tym momencie pojawiają się te nieszczęsne animacje, które według mnie miały być fajne i miały pokazywać..no właśnie w sumie nie wiem, co miały pokazywać, ale myślę, że ten ich wirtualny świat, w którym byli zupełnie innymi ludźmi, walczyli wspólnie ze swoimi problemami. Tak więc pewnie, jak się domyślacie zakończenie było dość dramatyczne, ale nie będę tutaj rozpisywać się nad tym, bo w końcu lepiej samemu obejrzeć.


A co do filmu  to tak: więcej rzeczy mi się nie podobało niż podobało, ale może zacznę od tego, co przypadło mi do gustu. Na pewno na plus:
  • Gra aktorska Krzysztofa Pieczyńskiego i Agaty Kuleszy (rodzice Dominika) - bardzo dobra robota.
  • W końcu pojawiło się coś nowego w polskim kinie po głupkowatych komediach i filmach, które ciężko jest określić jednym słowem, ale są przepełnione patosem (dlatego też nie podejmuję się ich szczegółowego objaśnienia).
  • Na pewno w niektórych momentach był wzruszający, ale na szczęście nie było to zrobione na siłę.

No i chyba to byłoby na tyle, zaś na minus:
  • Fatalny główny bohater, zarówno jako Dominik, czyli chłopczyk-emo, który nie radzi sobie z własnym życiem (bardziej przekonywujące byłoby jak by nie miał tej okropnej farbowanej grzywy i wymalowanych oczu) i jako aktor (Jakub Gierszał).
  • Dialogi w animacji były po prostu głupie i proste.
  • Animacja była umieszczona na siłę, ponieważ ktoś miał pomysł na to (całkiem niegłupi), a wyszło jak zwykle...
  • Irytująca postać Sylwii, która ględziła ciągle, że chce popełnić samobójstwo, a niestety tylko na ględzeniu się skończyło.
Generalnie film mnie nie urzekł, drugi raz bym nie obejrzała, ale można zobaczyć. W końcu te wszystkie opinie, zachwyconych tym filmem, widzów muszą coś znaczyć. Dziwi mnie tylko ta wysoka nota na Filmwebie (7,8).

wtorek, 8 marca 2011

Papieżyca Joanna

Jako, że dzisiaj dzień kobiet to dzisiejszy post będzie o kobiecie, w dość niezwykłej roli. Papieżyca Joanna była jednym z filmów, które umilały mi posesyjny czas. Ale zaczynając od początku: film opowiada o Joannie, która w IX wieku zasiadła na tronie papieskim, przyjmując imię Jan VIII. Może dla niektórych z was to dość zaskakujące, ale podobno było tak naprawdę. Dla porównania możecie przeczytać sobie książkę "Której imię wymazano", która właśnie opowiada o tej sytuacji. Podobno film wiele nie różni się od książki, ale osobiście jej nie czytałam.


Film ukazuje całe życie Joanny, od narodzin po jej śmierć. Warto na początku wspomnieć, że czas średniowiecza nie był łaskawy dla kobiet, które często nie umiały ani pisać ani czytać. U Joanny pewnie byłoby podobnie, gdyby nie jej starszy brat, który wziął ją pod swoją opiekę. Dziewczynka okazała się szalenie bystra i mądra na swój wiek i dość szybko wykorzystała swoją szansę, aby trafić do szkoły, w której kształciło się młodych chłopców na osoby duchowne. Jednak tam doznawała ona wielu przykrości związanych z tym, że jest jedyną kobietką. Gerold zajmuję się Joanna, staje się jej opiekunem, ale też kimś więcej. Na drodze ich miłości staje jego zazdrosna żona, która tuż po wyjeździe Gerolda na wojnę, organizuje dziewczynce ślub z przypadkowym chłopakiem. Jak się potoczą losy Joanny oraz to, jak kobieta została papieżem, musicie zobaczyć sami. 
Co do samego filmu to na pewno jest to ciekawa historia. Warto go obejrzeć chociażby z takiego względu, że wypada wiedzieć o takich wydarzeniach, do tej pory skrywanych przez Watykan. Momentami bywał nudny i przydługawy, ale dobrze dotrwać do końca, który muszę powiedzieć, że jest zaskakujący. No i nie wiem dlaczego, ale najchętniej zmieniłabym główną bohaterkę Joanne (Johanna Wokalek), bo ta była jakaś taka bez wyrazu i emocji, przynajmniej jak dla mnie.

niedziela, 6 marca 2011

Magia kłamstwa

Tym razem coś zupełnie innego, no dobra może nie tak zupełnie, ale rzecz tyczy się serialu. Magia kłamstwa (Lie to me), bo o nim mowa, chyba jest moim ulubionym serialem, który oglądałabym w każdej możliwej chwili. Może wynikać to z tego, iż po prostu lubię wszystko, co nie jest do końca oczywiste, a jeszcze lepiej jak ma to związek z kryminałem. I ten serial właśnie taki jest! 


Głównym bohaterem jest dr Cal Lightman (Tim Roth) - behawiorysta, który obserwując zachowania osób, mimikę, ruch ciała, dowodzi tego, czy ktoś mówi prawdę czy też kłamie. Generalnie, jak pierwszy raz o tym usłyszałam to, no cóż...nie byłam jakoś szczególnie przekonana do takiej tematyki (może dlatego, że skojarzyło mi się to z Dr Housem, który jakoś nie przypadł mi do gustu). Aktualnie jestem na drugim sezonie. Do tej pory było bardzo dużo ciekawych przypadków, często zaskakujących i dramatycznych. Oczywiście zdarzyły się też odcinki mniej ciekawe, ale to chyba tylko dlatego, żeby móc docenić te najlepsze ;)


A propos Lightmana, w którego postać wcielił się Tim Roth, to naprawdę mistrzowska robota. Jest niesamowity, ekscentryczny, czasami wnerwiający, a następnie wzruszający. Ma coś tak niesamowitego w sobie, że wciąga widza do swojego świata. Wcześniej nie oglądałam ani jednego filmu, w którym grał (wiem, wiem, mój błąd!), ale koniecznie będę musiała w niedługim czasie nadrobić tę stratę. 
Podoba mi się też to, że wiadomo, jak to w takich serialach bywa, życie zawodowe miesza się z tym prywatnym. Tak też jest i tutaj, ale nie ma takiej przesady, najważniejsze jest to, co dzieje się, konkretne sytuację i przypadki, a później dopiero rozterki miłosne i te inne. Mam nadzieję, że wiadomo, o co mogło mi chodzić :) 

Zachęcam do oglądania, bo to jeden z lepszych i ciekawszych seriali. Od czasu kiedy zaczęłam go oglądać staram się baczniej obserwować osobę z którą rozmawiam, a naprawdę można dojrzeć rzeczy, na które wcześniej nie zwracało się uwagi. 



sobota, 5 marca 2011

Druga rocznica ;)

Wczorajszy dzień mogę zaliczyć do tych pełnych wrażeń ;) Tak się złożyło, że obchodziłam dwa lata z moim P. Jako, że w tamtym roku plan obchodów wymyśliłam ja, tym razem przypadło to zadanie P. No i generalnie...jestem zachwycona ;)


Na początku wybraliśmy się na gokarty. Był to mój pierwszy raz, dlatego cudów się nie spodziewałam. Myślałam, że będę najgorsza na świecie i wszyscy będą się ze mnie śmiać. No ale było świetnie! Tor był dobrze przygotowany, kryty (chociaż dość zimno było). Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym parę razy nie zatrzymała się na tych takich oponach zabezpieczających oraz gdyby parę razy ktoś we mnie nie wjechał w tył (przy dużej prędkości to bardzo nieprzyjemne uczucie, do tej pory pobolewa mnie tył głowy). Jak się okazało nie miałam najgorszych czasów. Ha! Nawet pochwalę się, że mój najszybszy czas był tylko o 5 sekund wolniejszy od prędkości P., a on zasuwał naprawdę szybko, ale to pewnie tylko dlatego, że już nie raz był na gokartach. Także następnym razem coś czuję, że to ja będę mistrzem toru ;) Momentami myślałam, że osiągnęłam prędkość światła.


Jako minusy mogę podać na pewno cenę, gdyż taka przyjemność mało nie kosztuje - za 24 minuty 50 złoty. Chociaż uważam, że taka ilość czasu, przynajmniej dla mnie, była wystarczająca. Może to było spowodowane tym, że było zimno i moimi kraksami, których oczywiście jedyną ofiarą byłam ja :) , ale myślę że mało czasu to też nie jest ponieważ o ile się nie mylę to wykonałam około 27 okrążeń.


Drugim punktem programu wczorajszego dnia była kolacja w restauracji Tutto Bene. Jako, że byliśmy strasznie głodni, zdecydowaliśmy się na pizzę. Osobiście uważam, że była jedną z lepszych, jaką jadłam. Mój wybór padł na Amerykańską z szynką i kukurydzą, a P. wybrał sobie Wiejską. Duża pizza miała 30cm, także oszałamiająco duża nie była. także jeśli ktoś decydowałby się brać ją na dwie osoby mógłby się nie najeść. Do tego winko domowe białe i był luksus ;)

Co do samej restauracji to bardzo przyjemny wystrój, wzorowany na wnętrze dworku. Miła obsługa, czas wykonania zamówienia również nie był długi, myślę, że około 20-25 minut. Minusem była dość niska temperatura w lokalu. No można powiedzieć, że ciepła nie było, przez co pizza też szybciej zrobiła się zimna, co i tak nie odejmowało jej smaku. Odnośnie cen w menu to nie były wysokie, także polecam wybrać się do Tutto Bene na obiad (albo przynajmniej na pizze i winko, bo innych dań nie miałam okazji próbować). Lokal znajduję się przy ulicy św. Sebastiana, w Krakowie.



poniedziałek, 28 lutego 2011

Skazani na Oscara


I stało się! Tak jak przypuszczałam Jak zostać królem zdobyło Oscara w kategorii najlepszy film. Wydaję mi się, że to najbardziej słuszny werdykt, jaki mógł zapaść. A jeśli już zaczęłam ten temat to skończę, chociaż nie chciałam dzisiaj pisać na temat filmu, ale jak trzeba to trzeba :)



Pewnie wielu z was oglądało już kiedyś film Skazani na Shawshank. Mnie się udało to dopiero niedawno i to jeszcze szarpnęłam się na oglądanie go w telewizji, a żeby było ciekawiej to na Polsacie. Mam nadzieję, że domyślacie się, że chodzi mi o zawrotną ilość reklam, które już niejednokrotnie zniechęciły mnie to oglądania czegokolwiek w TV. Ale wracając do samego filmu, ukazana jest w nim historia bankiera (Andy), który zostaje niesłusznie skazany na karę dożywocia, z zabójstwo żony i jej kochanka. Trafia do więzienia Shawshank, gdzie od początku jest świadkiem dramatycznych scen. Nowa postać szybko wzbudza duże zainteresowanie, nie tylko współtowarzyszy niedoli, ale również straży więziennej i naczelnika.
Andy zaprzyjaźnia się z Red’em, czarnoskórym więźniem, w którego postać wcielił się rewelacyjny Morgan Freeman. W filmie poznajemy życie więzienne od środka, jakimi rządzi się prawami. Dzięki swoim umiejętnościom i wiedzy, z zakresu finansów i prawa podatkowego, główny bohater szybko zjednuje sobie sympatyków. Nie będę wam pisać tutaj, co się dzieje w filmie, ale mogę zdradzić, że losy niektórych bohaterów będą dość tragiczne. Będziemy mieć do czynienia z samobójstwem, morderstwem, przyjaźnią, a przede wszystkim…z jednym wielkim przekrętem. 



Co do samego filmu to jest bezbłędny. Piękny, wzruszający… Zdecydowanie jeden z moich ulubionych, naprawdę nie dziwię się, że w rankingu Filmweb’a zajmuje pierwszą lokatę. No i właśnie tu pojawia się problem, dlaczego tak wspaniały film nie dostał ani jednego Oscara. Ja się pytam, gdzie jest sprawiedliwość na tym świecie?!
Co do gry aktorskiej, to jest właśnie ten przypadek, co opisałam wcześniej w poście Jak zostać królem?. Oni nie grają, oni po prostu tacy są. Nie wyobrażam sobie nikogo innego w tych rolach. Aż strach pomyśleć, że w postać Andy’ego miał się wcielić Kevin Costner, zamiast Tima Robbinsa. A propos właśnie tego aktora to uważam, że w filmie był jakiś taki tajemniczy, nijaki, ale właśnie taki nijaki, jaki powinien być, aby w końcówce filmu otworzyć oczy ze zdumienia nad tym, co ten człowiek potrafił wymyśleć (chociaż osobiście przeczuwałam, że coś się dzieje tuż za plakatem na ścianie). Ba! I dźwigać ciężar tego, że jego plan może zostać w każdym momencie zdemaskowany. Zaś, co do Morgana Freemana to naprawdę wielki szacunek. Jakoś nigdy nie przepadałam za tym aktorem. Pewnie, dlatego, że nie mogłam sobie przypomnieć, abym oglądała jakiś film, w którym wystąpił (niestety często uprzedzam się do czegoś lub kogoś, chociaż ma to swój plus taki, że następnie jestem bardzo miło zaskoczona). Ale jakiś czas temu zdarzyło mi się widzieć, parokrotnie, Choć goni nas czas(The Bucket List) i musiałam zmienić zdanie, co do Freemana.



Polecam!

sobota, 26 lutego 2011

Muzyka





Tym razem dla rozluźnienia atmosfery proponuję obejrzeć film „Muzyka”. Jakiś czas temu obejrzałam go wraz z mamą w Dyskusyjnym Klubie Filmowym (swoją drogą to bardzo dobra odskocznia od tego, co proponują nam kina) i Pan, który prowadzi to przedsięwzięcie, słowem wstępu nie zachęcił nas do obejrzenia tego filmu. Twierdził, że jest to jedna ze słabszych produkcji słowackich ostatnich lat. Na szczęście nie znam się na filmografii słowackiej, dlatego z przyjemnością obejrzałam ten film. Nie pamiętam, kiedy tak uśmiałam się na komedii, a to wszystko za sprawą prostego, dosadnego humoru w połączeniu z ich językiem, tworzy mieszankę wybuchową. Żeby jednak nie było tak miło pojawiają się również wątki dramatyczne jednak, jakie, o tym musicie przekonać się sami.



Przechodząc do fabuły - akcja filmu dzieje się w biednym słowackim miasteczku w latach 70. Głównym bohaterem jest Martin, który wraz z żoną, teściami i szwagrem mieszka w jednym domu. Żyje, ale co to za życie, kiedy: wykonuje prace, której nie lubi, mieszka z rodzicami żony, którzy go nie lubią, można również odnieść wrażenie, że momentami jego żona też za nim nie przepada, a poza tym...kocha muzykę jazzową i grę na saksofonie. U rodziny nie znajduję poparcia dla swojej pasji, jest przestawiany z kąta w kąt, jak stary, niepotrzebny mebel, a na dodatek jego żona - Marfa - zachodzi w ciąże. Wtem nagle pojawia się Anca, która daje mu szansę na rozkwit jego potencjału muzycznego, ale żeby tego było mało…zawraca mu w głowię. Mogę na sam koniec dodać, że Martin zaczyna grać w zespole, który nie do końca jest szczytem jego marzeń. Jak potoczą się jego losy? Tego musicie przekonać się sami.



Nie rozpatruję tego filmu w kategoriach czy jest on ambitny czy też nie, chociaż wydaje mi się, że twórcy polskich komedii (robionych na jedno kopyto) mogliby się czegoś nauczyć od sąsiadów. Jest to przyjemna, zabawna komedia (w nieco mniejszym stopniu dramat). Przypominała mi ona stare polskie komedie, a co najśmieszniejsze powstała nie tak dawno, bo swoją premierę na świecie miała w 2008 roku. Jedynymi rzeczami, do których mogę się przyczepić są: irytująca postać Ancy (ale pewnie o to chodziło), a także zakończenie, nie do końca jasne (a może to i lepiej).


piątek, 25 lutego 2011

Królowa

Żeby za bardzo nie odbiegać od tematyki poprzedniego postu, tym razem kolejny, o filmie przedstawiającym brytyjską rodzinę królewską. Królową można obejrzeć, aby zobaczyć jak wyglądała sytuacja w 1997 roku, po śmierci księżnej Diany, która zginęła w tragicznym wypadku samochodowym w Paryżu. Co ciekawe królowa Elżbieta II (Helen Mirren), o której jest ten film nie darzyła Diany specjalną sympatią, tak samo jak większość dworu królewskiego. Można nawet by rzec, że po jej romansach i rozwodzie z księciem Karolem, jej śmierć w pewnym sensie była im na rękę. Pomimo braku sympatii osób na najwyższym szczeblu, księżna Diana była ulubienicą ludu. I w tym właśnie jest największy szkopuł, otóż królowa była rozdarta między swoimi odczuciami i chęcią odcięcia się od zaistniałej sytuacji (według prawa, księżna po rozwodzie z księciem Karolem nie należała już do rodziny królewskiej), a tym jak wyobrażał sobie pogrzeb i żałobę lud. Królowa Elżbieta II, aby zachować szacunek i prestiż wśród społeczeństwa, musiała dostosować się do rad premiera Tony’ego Blaira, który wkroczył na tę posadę na parę dni przed śmiercią księżnej Diany.



Osobiście film jakoś szczególnie mnie nie ujął. Można obejrzeć, aby przypomnieć sobie, co działo się w roku 1997 i jak wyglądają relacje między monarchią a premierem w Wielkiej Brytanii. Jeśli ktoś miały ochotę obejrzeć ten film, to najlepiej w kolejności, najpierw Jak zostać królem, a następnie Królową, gdyż Elżbieta II była córką Jerzego VI.

Raczej drugi raz bym tego filmu nie obejrzała, momentami był nudnawy, ale każdy musi się przekonać sam. Znam osoby, którym się podobał. Na korzyść Królowej przemawia to, iż Helen Mirren za swoją rolę została uhonorowana Oscarem, a sam film miał nominacje aż w 6 kategoriach (chociaż osobiście uważam, że nominacje i Oscary są często przyznawane na nie do końca słusznie).

Jak zostać królem?


Na dobry początek, ostatni hit – Jak zostać królem.

Kto oglądał ten film, ten zapewne zgodzi się ze mną (przynajmniej w niektórych aspektach), że jest on rewelacyjny. Może wynikać to po części z tego, iż jestem fanką filmów, w których możemy znaleźć, choć trochę prawdziwej historii, a dodatkowo w postacie głównych bohaterów wcielili się jedni z moich ulubieńców, czyli Colin Firth i Helena Bonham Carter. Oczywiście nad ich grą aktorska mogłabym się rozpływać, ale nie chcę zanudzić i siebie i Was. Dlatego w przypadku naprawdę dobrych aktorów, odnoszę wrażenie, że oni nie grają, ale oni tacy są, do tego stopnia, że wychodząc z kina tęsknie za tymi postaciami.
Czy też macie takie odczucie? :)


Wracając do filmu - jest to droga do władzy księcia Alberta. Tuż po śmierci jego ojca ,  władza przeszła w ręce jednego z synów, który zasiadając na tronie przyjął imię Edward VIII. W wyniku romansu z rozwódką- Wallis Simpson, planów małżeńskich względem niej oraz niezadowolenia ze strony rodziny królewskiej, Edward VIII zmuszony był do abdykacji. W tym momencie stało się jasne, iż na tronie zasiądzie książę Albert, jako Jerzy VI (Colin Firth). Dla tego człowieka było to podwójnie ciężkie zadanie, gdyż musiał nie tylko z dnia na dzień z księcia stać się królem, niekoniecznie ciesząc się taką sympatią jak jego brat, ale również stoczyć walkę z samym sobą, a dokładniej z jąkaniem i paraliżującym strachem przed wystąpieniami publicznymi. Jego wsparciem była dla niego żona, królowa Elżbieta (Helena Bonham Carter), która w filmie wyglądała po prostu olśniewająco (pozytywna odmiana po filmach Tima Burtona, gdzie zazwyczaj grała rolę mało urodziwych kobiet). To ona w końcu, zaprowadziła go do Lionela Logue, który często imając się niekonwencjonalnych sposobów, starał się pomóc królowi z jego problemem. Aby nie zdradzać reszty fabuły, mogę dodać tylko tyle, iż Jerzy VIII zyskał nie tylko wybitnego specjalistę, ale także kogoś więcej.


Zachęcam do obejrzenia tego filmu, szczególnie teraz, kiedy jeszcze można zobaczyć go kinie. Wydaję mi się on ciekawy, gdyż przedstawia z zupełnie innej perspektywy życie rodziny królewskiej. Na co dzień hermetyczne środowisko zostaje w tej produkcji, zupełnie obnażone. Widzimy ludzi, którzy mają zwyczajne problemy, ale które w tamtych okolicznościach i niekoniecznie u zwykłych ludzi, urastają do naprawdę dużych kłopotów. Oprócz momentów smutnych, jest dużo scen bardzo zabawnych, a także tych trzymających w napięciu (moja mama po jednej ze scen, będąc w kinie, chciała sama bić brawo głównemu bohaterowi). Uważam, że ten film naprawdę zasługuję na Oscara, nie wiem czy koniecznie w 12 kategoriach, do których jest nominowany, ale na pewno należy się ta nagroda Colinowi Firth’owi.

A co Wy uważacie na temat tego filmu? Czy według Was nominacje Akademii Filmowej do Oscara nie są na wyrost?

Na początek..

Tak! Postanowiłam, że zaczną prowadzić bloga. Niestety nie mogę powiedzieć, że od zawsze chciałam to zrobić, ale się jakoś nie składało, raczej już kiedyś wpadłam na tak znakomity pomysł i… dobrze, że już go nie ma :). O czym zamierzam pisać? Wydaję mi się, że o tym, co mnie interesuję, szczególnie o filmach, tych nowych i starych, książkach - ostrzegam, że zbyt częste to nie będzie, gdyż jestem na etapie pisania pracy licencjackiej, a dokładniej jej planowania (generalnie książki do niej nie wydają mi się jakoś szczególnie fascynujące, do ich recenzowania). Myślę, że na moim blogu, będziecie mogli znaleźć również informacje dotyczące mody, co prawda pasja ta głównie tyczy się trendów- moich trendów, niekoniecznie są to najnowsze nowości, bo nigdy jakoś szczególnie nie interesowało mnie śledzenie mody na okrągło. Raczej późno (a czasami nawet w ogóle) przekonuję się do rzeczy, które były modne w poprzednim sezonie. Tak poza tym, interesuję mnie „życie miasta”, szczególnie z kulinarnego punktu widzenia i z racji tego, że jestem miłośniczką jedzenia, zamierzam o tym pisać. Dodatkowo Kraków, jako miejsce, w którym na co dzień mieszkam, wydaję mi się miastem pełnym perspektyw, które będą dla mnie inspiracją do tworzenia tego bloga.