sobota, 23 kwietnia 2011

warszawski Chopin, krakowska pizza.

Długo mnie nie było, ale też specjalnych powodów do pisania nie było. Filmy ostatnimi czasy oglądam wyłącznie na komputerze, książek, niezwiązanych z moją pracą, nie czytam, chociaż już od jakiegoś czasu strasznie korci mnie napisanie o Murakamim, którego książki pochłaniają mnie (tak tak nie ja je pochłaniam - w tym przypadku jest zdecydowanie na odwrót ), ale nie do końca czuję się osobą kompetentną, aby oceniać jego twórczość, gdyż przeczytałam zaledwie kilka książek. Ale o tym kiedy indziej! 
Tak więc jedynymi rzeczami sensownymi do napisania są chyba wrażenia z mojego weekendowego pobytu w Warszawie. Muszę stwierdzić, że przekonuję się do tego miasta, im częściej jestem tam, tym bardziej mi się podoba. I nie piszę tego w sensie stereotypowym, że mieszkam w Krakowie to nie podoba mi się Warszawa, bo jedno gryzie się z drugim. Nie! Nawet nie pochodzę z Krakowa, także takie uprzedzenia są mi zupełnie obce. Ale bardziej wolałabym się skupić na tym, że wybrałam się do Muzeum Fryderyka Chopina. Oczywiście jedyne, co słyszałam to ochy i achy, jakie to ono jest fajne i w ogóle takie interaktywne. Jako, że pamiętam, że zachwycona byłam Muzeum Powstania Warszawskiego, także spodziewałam się, że naprawdę mnie zachwyci. No i co... zawsze tak jest, napalę się na coś, a później jest lipa. Po pierwsze nie ma tak, że sobie przyjdę i kupię bilet i wejdę do środka. O nie! Przyszłam i dowiedziałam się, że albo przyjdę za 4h to wejdę albo na następny dzień. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że nie można dokonywać rezerwacji przez telefon i spontaniczny wypad do muzeum w tym wypadku odpada. Kolejna rzecz, która nie przypadła mi do gustu to jest to, że muzeum oferuje broszurki, ulotki związane z Fryderykiem...tylko wyłącznie w języku chińskim, tudzież japońskim (niestety nie odróżniam). No chyba, że ja nie widziałam, chociaż wątpię, bo nie byłam sama, także poszukiwania były potrojone, albo w tamtym czasie po prostu ich brakowało. Ale dobra przejdę już do samego środka, to tak, żeby nie było, że nic mi się nie podobało, to podobały mi się niektóre wnętrza, pięknie zagospodarowane, następnie muzyka Chopina, która jest wszędzie. Podoba mi się pomysł, który ktoś kiedyś miał na to muzeum, ale którego wykonanie jest po prostu kiepskie. Wchodzę i nie wiem, gdzie mam iść, na górę, na dół, w prawo czy w lewo - co w tym wypadku ma znaczenie. Lepsze oznakowanie zdecydowanie przydałoby się. 
Hmm..rozumiem, że muzeum chcę się pochwalić swoją ogromną kolekcją listów,j akie zachowały się, a to wysyłanych przez Fryderyka, albo do niego, ale wolałabym dowiedzieć się jakiś konkretów, które będę pamiętała po wyjściu z muzeum. Zresztą mam opory przed czytaniem cudzej korespondencji :P A propos właśnie tych konkretów to obawiam się, że osoba, która ma znikomą wiedzę na temat Chopina, po wyjściu z muzeum oprócz tego, że będzie umęczona, dowie się niewiele więcej. Szczerze powiedziawszy, te wszystkie wadliwe bajery, które miały być fajne, a które w efekcie nie chodziły tak jak powinny, których było tak dużo, że odechciewało się ich słuchać i oglądać, po jakiś czasie tak mnie zirytowały i zniechęciły, że najchętniej w tamtym momencie wyszłabym z tego muzeum. Zresztą chyba jestem tradycjonalistką i wolę klasyczną formę muzeum + te wszystkie interaktywne aplikacje, niż przede wszystkim aplikacje, a muzeum to jest tylko i wyłącznie z nazwy. Ale może się mylę i ktoś ma inne odczucia? A może trafiłam na jakiś kryzysowy moment w tym muzeum, gdzie prawie nic nie chodziło tak jak powinno? 

Odnośnie mojego wspólnego z P. testowania lokali w Krakowie to wybraliśmy się do Fabryki Pizzy. Jako, że P. uważa się za konesera pizzy i największego specjalisty w tej dziedzinie, to znowu padło na kuchnię włoską. Ceny pizz bardzo przyzwoite, wnętrze dość ciekawe, pomimo swojej prostoty. Jedno ale, co do ustawienia stołów, to można nie dość, że podsłuchać rozmowy sąsiada i z lewej i z prawej, to nawet podebranie czegoś z talerza nie byłoby trudnym zadaniem ;) Zdecydowałam się na pizze Brok'ser z brokułem, serem camembert, szynką i czosnkiem - w standardzie jest także cebula, ale ja jej z reguły nie jadam. P. zaś zamówił Kurczak Sołtysa z kurczakiem, cebulą, pieczarkami, czosnkiem i papryką. No i generalnie pizze wyglądały pięknie i apetycznie. Były baaaaardzo sycące...jeśli chodzi o składniki to było na prawdę w porządku, ale to ciasto faktycznie było fatalne. Ja nie wiem, co to było, jak dla mnie połączenie jakieś macy ryżowo-niewiadomojakiejś z po prostu niedopieczonym ciastem, no i jak początkowo próbowałam bronić tej pizzy, to później zwątpiłam. No i smak mógłby być jakiś taki bardziej wyraźniejszy, bo był troszkę smętny. 

niedziela, 3 kwietnia 2011

Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł.

Wczoraj, w końcu udało mi się wybrać do kina na Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł. I to nie byle jakiego kina, otóż do kina studyjnego Agrafka w Krakowie. I jest świetna opcja, ponieważ kiedy para zepnie się agrafką za dwa bilety płaci się 19 złoty, czyli o parę złoty mniej, niż za dwa bilety ulgowe. Polecam!


Ale wracając do filmu to jest to wierna ekranizacja tego, co działo się na Wybrzeżu w roku 1970, kiedy manifestanci wyszli na ulicę, aby zastrajkować przeciwko podwyżkom cen żywności, tuż przed świętami Bożego Narodzenia i zostali w sposób bardzo brutalny spacyfikowani. Film zaczyna się jednak rok wcześniej, kiedy zostają pokazane losy rodziny Drywa i jak się pewnie domyślacie głowa rodziny, czyli Brunon pracuje w stoczni. Nie będę tutaj opisywać historii, bo nie w tym sens, chodzi o wrażenia.


Generalnie już dawno nie widziałam tak dobrego polskiego filmu, co prawda szłam z przeświadczeniem, że jeśli był tak rozreklamowany to pewnie okaże się kolejną klapą (coś a'la Sala samobójców), ale właśnie nie! Pozytywnie się zaskoczyłam, film jest mocny, poruszający, ale nie chodzi w nim o użalanie się, wylewanie morza łez, przeklinanie wroga. Jest właśnie taki nie na siłę, ale jest naprawdę dobry. Bardzo mi się podobała postać Brunona (Michał Kowalski) i Stefani (Marta Honzatko), a także rewelacyjnego Piotra Fronczewskiego, który w filmie wcielił się w postać Zenona Kliszko. Na pewno fajne było ukazanie sytuacji od wielu stron: strajkujących, rodziny Brunona, partii i strony zwykłego mieszkańca Wybrzeża. 
Scenami, które na długo zapadną mi w pamięć jest zdecydowanie przemarsz przez ulicę manifestantów, którzy nieśli ciało zabitego i pogrzeb, kto oglądał ten wie, o czym piszę, a kto nie oglądał to nie będę zdradzać szczegółów. A wracając jeszcze do postaci zabitego, niesionego ulicami Gdyni, to jest to właśnie Janek Wiśniewski, który tak naprawdę nazywał się Zbyszek Godlewski. Jest on właśnie bohaterem Ballady o Janku Wiśniewskim (bardzo podobała mi się wersja Kazika), jednak autor tekstu - Krzysztof Dowgiałło - pisząc go nie wiedział ,jak ma na imię ten młody chłopak i nazwał go właśnie tym imieniem i nazwiskiem. 
Bardzo serdecznie polecam ten film! :)