czwartek, 19 lipca 2012

Śniadanie i obiad w gorący dzień

Jakiś czas temu przyjechała do Krakowa moja mama, jak zwykle wybrałyśmy się na przechadzkę, nie mogło też się obejść bez kawy. Z racji tego, iż dzień był naprawdę upalny nie miałam ochoty na gorącą kawę, za to mrożona była najlepszym rozwiązaniem. Jak zwykle chciałam iść do Botaniki (o mojej fascynacji tym miejscem napiszę innym razem), którą bardzo lubię, ponieważ bardzo smakuje mi tamtejsze jedzenie, jednak niestety w tak upalny dzień nie ma do zaproponowania nic poza dwoma malutkimi stoliczkami (średnio wygodnymi) przed wejściem. 
Nasze bezcelowe szwendanie przerwał promotor Pergaminu, który dość zdecydowanie zaprosił nas do tego miejsca. Początkowo wzbraniałam się, jednak zostałam przegłosowana przez moją mamę. Kojarzył mi się ten lokal jako miejsce na wypad ze znajomymi na piwko, a nie jako miejsce na wspólną kawę z mamą, tym bardziej, że naszym wymogiem była obecność ogródka. Okazało się, że Pergamin ma takie miejsce! To dopiero było odkrycie :) Zielona antresola pomiędzy murami kamienic była rewelacyjnym rozwiązaniem w tak gorący dzień, do tego wygodne krzesła i przepyszna mrożona kawa. Na prawdę polecam, jednak muszę uprzedzić, że jest ona bardzo sycąca (bita śmietana, lody, wafelki i inne cuda). Co prawda nie miałam ochoty już wtedy na śniadanie, jednak zdecydowałyśmy się na wzięcie na "spróbe" jednego ze śniadań, jakie oferuje Pergamin. Niestety nie mogę sprawdzić na ich stronie, czy są one nadal dostępne, ponieważ jak na miejsce z takich rozmachem mają bardzo mało informacji na swojej stronie internetowej. Ale wracając do śniadań, były do wyboru cztery talerze - francuski, polski, angielski i amerykański. W upalny dzień nie miałam ochotę jeść smażonego boczku czy też jajka sadzonego, dlatego wybrałyśmy talerz polski, który był świetnym rozwiązaniem. Znalazły się na nim: dwie świeżo wypieczone bułeczki, dwa rodzaje szynki, ser żółty, twarożek (pyszny!), miód, świeże warzywa (pomidorki, ogórki, sałata) i jajko. Muszę przyznać, że było to bardzo smakowite i sycące. Wydaję mi się, że musiałabym być bardzo głodna, gdybym miała sama to zjeść. Taki talerz kosztuje 18 złotych, a dodatkowo do niego wybierasz sobie z napoi gorących: kawę, herbatę, albo kakao oraz z napoi zimnych: sok lub wodę. Wydaję mi się, że cena nie jest wygórowana, a można smacznie i w dobrej lokalizacji (ul. Bracka 3) zjeść duże śniadanie.
Oczywiście, żeby w przyrodzie istniała równowaga, po południu było dość duże rozczarowanie. Moja mama chciała sobie uciąć wycieczkę sentymentalną do przeszłości, kiedy to przyjeżdżając do Krakowa udawała się z koleżankami na kawę do kawiarni/ restauracji "u Zalipianek". Bardzo nam się śpieszyło, więc chciałyśmy zjeść szybki obiad. Po pierwsze, informacje na tablicy przed lokalem nijak się miały do rzeczywistości. Po drugie, fatalna obsługa, nie dość że czekałyśmy długo na menu, to pani, która nas obsługiwała wyglądała jakby robiła nam co najmniej łaskę. A co do samego jedzenia, to zupa koperkowa nie była najgorsza, troszkę nijaka, jednak w ciepły dzień nie była tłustawa i ciężka. Drugie danie - bodajże rumsztyk, ziemniaki i surówka, były chyba najmniejszym daniem, jakie jadłam w lokalach w Krakowie, do tego niedobry rumsztyk, a wszystko to pływało w wodzie z ziemniaków. Także generalnie nie polecam, mi nie smakowało, a zawód mojej mamy tym miejscem był jeszcze większy. 

Kawiarnia/Restauracja "U Zalipianek" - ul. Szewska 24

czwartek, 14 czerwca 2012

Biała wstążka

Ostatnimi czasy jedyną rzeczą, którą zdarza mi się oglądać w telewizji są mecze piłki nożnej. No niestety mam słabość do oglądania mężczyzn biegających na boisku za piłką i to nie tylko tych w biało-czerwonych barwach. Tym samym od godziny 18 nie ma ze mną kontaktu (no może poza osobami, które ze mną oglądają te mecze). W sumie ostatnio myślałam, że to normalne, ale już nawet mój chłopak mówi, że oglądanie dwóch meczów jeden po drugim to lekka przesada, no cóż ja tak nie uważam :) Straszna jedynie jest mi tylko sesja, którą nie wiem, kto wymyślił, żeby odbywała się w trakcie Euro!
 
Ale wracając do meritum, dzisiejszy post o filmie "Biała wstążka", który zrobił na mnie dość duże wrażenie, jednak ciężko mi jest określić, czy jest to wynikiem samej fabuły, czy też reżysera - Michael Haneke (akurat miałam tą przyjemność obejrzenia jeszcze jednego jego filmu - "Ukryte"). Gdybym nie wiedziała kto reżyserował ten film, po jego obejrzeniu byłabym pewna, że jest to właśnie Haneke. Akcja filmu toczy się w Niemczech tuż przed rozpoczęciem I wojny światowej. Osadzona jest w małej protestanckiej wiosce, w której zaczynają dziać się dziwne, dość podejrzane rzeczy. Widzimy pewne zakłamanie, ukrywane tajemnice, będące momentami przerażające i ewidentnie mamy do czynienia z osobą, która na własną rękę chcę wymierzać sprawiedliwość. Symboliczne jest to, że wyczuwamy pewne bardzo niewielkie napięcie, które sugeruje nam to, że za moment wydarzy się coś przełomowego, nie tylko dla tej wioski, ale również dla kraju. Jak dla mnie to miejsce jest właśnie taka metaforą państwa, które za swoje "złe zachowanie" musi ponieść karę w postaci wojny, o której dowiadujemy się, że wybucha na zakończenie filmu. Oczywiście nie zamierzam tutaj zdradzać, co się dokładnie dzieje w filmie, wolę skupić się na pewnych refleksjach, które pojawiły się po jego obejrzeniu. Myślę, że Haneke jest mistrzem niedopowiedzeń, tajemniczości, sama fabuła jest dość ciekawa jednak momentami bywa nużąca, przydługawa. Tak jak wspomniałam obejrzałam jakiś czas temu również "Ukryte" z Juliette Binoche i wrażenia były podobne, jednak jest coś tak niesamowitego w tych filmach, jakaś taka ukryta prawda, dzięki której film na długo pozostaje w pamięci. Sądzę, że przynajmniej w tych dwóch obrazach, mamy do czynienia z poruszeniem niezmiernie ciężkich tematów, tak jak w "Ukryte" była to trudna, skomplikowana, rzutująca na życie pokoleń sytuacjach Algierczyków we Francji, którzy muszą zmierzyć się z piętnem historii (bycia kolonią francuską) i z poszukiwaniem utraconej tożsamości. "Biała wstążka" obnaża zaś protestancki, zdyscyplinowany sposób życia, które co prawda prowadzone pod dyktando religii,  nie jest pozbawione pewnej obłudy.
 
Podsumowując, oba filmy są ciekawe, momentami zaskakujące, jednak w trakcie oglądania trzeba być naprawdę wytrwałym, żeby dobrnąć do końca, jednak myślę, że warto. Słyszałam również o tym, że ostatnio w Cannes bardzo doceniony został najnowszy film Haneke "Miłość", który jest zupełnie inny od swoich poprzedników i na pewno będę chciała go obejrzeć.