poniedziałek, 28 lutego 2011

Skazani na Oscara


I stało się! Tak jak przypuszczałam Jak zostać królem zdobyło Oscara w kategorii najlepszy film. Wydaję mi się, że to najbardziej słuszny werdykt, jaki mógł zapaść. A jeśli już zaczęłam ten temat to skończę, chociaż nie chciałam dzisiaj pisać na temat filmu, ale jak trzeba to trzeba :)



Pewnie wielu z was oglądało już kiedyś film Skazani na Shawshank. Mnie się udało to dopiero niedawno i to jeszcze szarpnęłam się na oglądanie go w telewizji, a żeby było ciekawiej to na Polsacie. Mam nadzieję, że domyślacie się, że chodzi mi o zawrotną ilość reklam, które już niejednokrotnie zniechęciły mnie to oglądania czegokolwiek w TV. Ale wracając do samego filmu, ukazana jest w nim historia bankiera (Andy), który zostaje niesłusznie skazany na karę dożywocia, z zabójstwo żony i jej kochanka. Trafia do więzienia Shawshank, gdzie od początku jest świadkiem dramatycznych scen. Nowa postać szybko wzbudza duże zainteresowanie, nie tylko współtowarzyszy niedoli, ale również straży więziennej i naczelnika.
Andy zaprzyjaźnia się z Red’em, czarnoskórym więźniem, w którego postać wcielił się rewelacyjny Morgan Freeman. W filmie poznajemy życie więzienne od środka, jakimi rządzi się prawami. Dzięki swoim umiejętnościom i wiedzy, z zakresu finansów i prawa podatkowego, główny bohater szybko zjednuje sobie sympatyków. Nie będę wam pisać tutaj, co się dzieje w filmie, ale mogę zdradzić, że losy niektórych bohaterów będą dość tragiczne. Będziemy mieć do czynienia z samobójstwem, morderstwem, przyjaźnią, a przede wszystkim…z jednym wielkim przekrętem. 



Co do samego filmu to jest bezbłędny. Piękny, wzruszający… Zdecydowanie jeden z moich ulubionych, naprawdę nie dziwię się, że w rankingu Filmweb’a zajmuje pierwszą lokatę. No i właśnie tu pojawia się problem, dlaczego tak wspaniały film nie dostał ani jednego Oscara. Ja się pytam, gdzie jest sprawiedliwość na tym świecie?!
Co do gry aktorskiej, to jest właśnie ten przypadek, co opisałam wcześniej w poście Jak zostać królem?. Oni nie grają, oni po prostu tacy są. Nie wyobrażam sobie nikogo innego w tych rolach. Aż strach pomyśleć, że w postać Andy’ego miał się wcielić Kevin Costner, zamiast Tima Robbinsa. A propos właśnie tego aktora to uważam, że w filmie był jakiś taki tajemniczy, nijaki, ale właśnie taki nijaki, jaki powinien być, aby w końcówce filmu otworzyć oczy ze zdumienia nad tym, co ten człowiek potrafił wymyśleć (chociaż osobiście przeczuwałam, że coś się dzieje tuż za plakatem na ścianie). Ba! I dźwigać ciężar tego, że jego plan może zostać w każdym momencie zdemaskowany. Zaś, co do Morgana Freemana to naprawdę wielki szacunek. Jakoś nigdy nie przepadałam za tym aktorem. Pewnie, dlatego, że nie mogłam sobie przypomnieć, abym oglądała jakiś film, w którym wystąpił (niestety często uprzedzam się do czegoś lub kogoś, chociaż ma to swój plus taki, że następnie jestem bardzo miło zaskoczona). Ale jakiś czas temu zdarzyło mi się widzieć, parokrotnie, Choć goni nas czas(The Bucket List) i musiałam zmienić zdanie, co do Freemana.



Polecam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz